Majorka - wschód

Wprowadzenie

Przyjęło się dzielić turystów na "aktywnych", którzy wszystko od A do Z organizują sami i "relaksowiczów" korzystających z oferty biur podróży. My wybraliśmy formę pośrednią - wykupiliśmy w biurze podróży przelot, hotel i wyżywienie, ale cały czas na miejscu zagospodarowaliśmy sami. Nie udało nam się nawet poznać rezydenta;)
 
Piotr nie cierpi plaży, Joanna dostaje świra po kilku godzinach bezczynności, oboje nie przepadamy za tłumem i wrzaskiem.  Nie znajdziecie tu więc opisów plaż ani dyskotek. Żadne z nas nie ma prawa jazdy - może się więc wydawać, że jesteśmy skazani na nudę. Czy tak było? Ocenicie sami!
 
Ekipa: Piotr (46 lat), Joanna (39 lat), Ania (5 lat), Ewa (10 m-cy)
 
Termin: 2 tygodnie na przełomie czerwca i lipca 2018 r.
 
 

Na jak długo i gdzie jechać?

Nie mieliśmy wątpliwości, że chcemy na Majorkę. Byliśmy na niej już wcześniej, gdy Ania miała 4 miesiące i byliśmy zauroczeni jej funkcjonowaniem. Udogodnienia dla wózków na każdym krawężniku i rewelacyjny system komunikacji publicznej - to coś dla nas!
 
Poprzedni wyjazd trwał tydzień - i było to zdecydowanie za krótko. Skończył się zanim zdążyliśmy się porządnie rozejrzeć. Stąd decyzja o 2 tygodniach - stanowczo bardzo dobra!
 
Wybraliśmy miejscowość Cala Rajada, na północy wschodniego wybrzeża. Jak się okazało - był to również strzał w dziesiątkę - stąd zaczynały trasę liczne autobusy i statki, było więc łatwo się wszędzie dostać. Na północ od Cala Rajady jest już dość pustawo - jest więc wspaniałe miejsce na wycieczki piesze.
 
Mieliśmy ogromne szczęście wybierając Club Hotel Cala Rajada, przede wszystkim z powodu położenia - dosłownie dwie przecznice od nas była pętla autobusowa, a i do plaży dawało się dojść po krótkim spacerku. Jednocześnie ominęliśmy gwarne i gęsto zabudowane okolice portu - miłe miejsce na spacery, ale niekoniecznie na mieszkanie.
 
Sam hotel - bardzo w porządku. Dość przestronne pokoje w kilku oddzielnych budynkach, dwa baseny na tyle duże, że dawało się popływać i brodziki dla dzieci. Nieco irytująca była winda rozmiarów toalety w peerelowskich blokach. Wstawienie do niej wózka wymagało nieco wysiłku. Jedzenie zawsze smaczne, w sporym wyborze - acz powtarzające się w kolejnych dniach. Chyba w życiu nie wchłonęliśmy tyle lodów co tam ;) Jeden duży minus - ustawienie bufetu było takie, że tworzyły się doń ogromne kolejki. Zwłaszcza przy kolacji czekało się naprawdę długo!

Cala Rajada

Po zachodniej stronie półwyspu znajdziemy port. Zachował charakter portu rybackiego, pełnego sieci i niewielkich kutrów. Woda jest tu całkiem czysta, w płytszych częściach można zobaczyć sporo mniejszych i większych ryb. Ciekawostką są mocno nietypowe graffiti!

Okolice portu to zwarta zabudowa niewielkich domów, pełna knajp i sklepików wszelkiej maści. Nie ma tu specjalnie zabytkowych budynków, ale nie ma też nowoczesnych szkaradków, a całość jest spójna i zadbana.
 
Wschodnia część miejscowości to zabudowa bardziej rozproszona, z dużą ilością zieleni. To tu znajdują się większe hotele, z własnymi ogrodami. Południowa część półwyspu to spory las otaczający latarnię morską.
 
Informacje turystyczne są dwie, stanowczo bardziej polecam tę zachodnią, bliżej portu. Najważniejsze dla nas papierzyska to mapa Cala Rajady i okolic, rozkłady autobusów w tej części wyspy i mapka szlaków pieszych w tym rejonie. Warto jednak zaopatrzyć się również w jakąś aplikację z mapą fizyczną tego rejonu Majorki.
 
Plaże są po obu stronach miasta - na wschodzie spora Platja Cala Agulla, na zachodzie niewielka (acz zapchana!) Platja Son Moll. Pośrodku jest jeszcze malutka zatoczka Platja Cala Gat, odwiedzana chyba głównie przez osoby mieszkające w pobliskich apartamentach.
 
Nieźle zadbano o dzieci - place zabaw są wprawdzie dość niewielkie, ale czyste i bezpieczne. Największy teren rekreacyjny jest na południe od głównego ronda, u stóp wzgórza. Oprócz placu zabaw jest tam siłownia plenerowa i stoły piknikowe, a cały teren jest zadrzewiony (cień!!!)
 

Jaskinia w Arcie (Coves d'Artà, Cuevas de Artà)

Na pierwszy ogień wybraliśmy pobliską jaskinię. Autobus (kierunek na Canyamel) dociera tam kilka razy dziennie - wybraliśmy taki odjeżdżający około 9 rano. Na miejscu musieliśmy parę minut poczekać na otwarcie, a cała wycieczka zajęła nam akurat czas do lunchu.
 
Jaskinię zwiedza się z przewodnikiem, w grupach po kilkadziesiąt osób. Trafiliśmy na fantastycznego faceta, który głośno i z piękną dykcją mówił płynnie po angielsku, niemiecku, francusku i rzecz jasna hiszpańsku. Znosił też cierpliwie zatrzymywanie się i robienie setek zdjęć ;)
 
Dla miłośników szaty naciekowej - raj. Rzecz jasna - trudno tam wjechać z wózkiem, jest to więc obiekt niedostępny dla osób niepełnosprawnych ruchowo. W trakcie zwiedzania jest mini pokaz typu światło i dźwięk - trzeba przyznać, że Carmina Burana w tym wnętrzu to naprawdę ciekawy efekt.
 
szczyt

Puig de son Jaumell (Talaia de Son Jaumell)

Też tak macie, że jeśli widzicie w pobliżu GÓRĘ, coś Was na nią pcha i nie daje spokoju?
 
Jaka ekipa i jaka forma - taka góra ;) Tym razem zaczarowało nas pobliskie wzgórze (273 m n.p.m.) na północ od plaży Cala Agulla, widoczne z niemal każdego miejsca w okolicy. Mapka szlaków trekkingowych poinformowała nas, że szlak ma około 5 kilometrów i że powinniśmy na niego przeznaczyć około 2 godziny. Na szczęście mapa fizyczna pokazała spore zagęszczenie poziomic, więc wzięliśmy sporą poprawkę...

Szlak zaczyna się przy wejściu na plażę Cala Agulla, jest to zresztą początek kilku różnych tras. Każda ma piękne tabliczki, z piktogramami czego można się na niej spodziewać. Szkoda tylko, że... nie ma żadnego oznakowania dokąd tą plażą dojść ;) Na szczęście uprzejmy ratownik poinformował nas, że zejście jest przy następnej restauracji, nieco za centralnym punktem plaży. Jest tam kilka budynków, a droga wiedzie między nimi - i po chwili pojawiają się już porządne tabliczki i strzałki. Szeroka droga wiedzie nas przez przepiękny las. W pewnym momencie szlaki się rozchodzą - w lewo można pójść łatwiejszą drogą do Cala Mesquida lub na mniejsze wzniesienie Puig de s'Àguila. Chwilę później zaczyna się główne podejście. Ścieżka jest wąska, ale doskonale oznakowana kolorowymi plamkami na kamieniach. Nie ma co się oszukiwać - dla ludzi bez formy, w 40-to stopniowym upale, z niemowlakiem w chuście i plecakami wypełnionymi wodą i żarciem JEST to wysiłek. Zanim dotarliśmy do grani byliśmy więc kompletnie zmachani.
Granią idzie się już bardzo przyjemnie, dokuczał nam tylko brak cienia. Las ustępuje tu miejsca trawom i makii, a krajobraz jest naprawdę piękny. Ten odcinek jest krótki, łatwy i bardzo sympatyczny. Na szczycie znajdują się ruiny dawnej wieży obserwacyjnej, na niektórych mapach oznakowanej jako "telegraf". Zbudowana przed 1597 rokiem, jako jedna z wież wchodzących w skład systemu obrony przeciw piratom. W razie zagrożenia za pomocą dymu lub ognia przesyłano z niej informację do następnych strażnic. Warto poświęcić chwilę na przepiękne widoki!
Po zejściu ze szczytu skierowaliśmy się na północ, w stronę Cala Mesquida. Odejście szlaku jest bardzo czytelne; niestety po dosłownie kilkudziesięciu metrach nie ma już żadnych oznaczeń, a ścieżka rozgałęzia się wielokrotnie. Dość szybko udało nam się więc zejść ze szlaku. Na szczęście w tym terenie wszystkie drogi prędzej czy później prowadzą do Cala Mesquida ;) Można więc iść właściwie dowolnie, byleby trzymać się z grubsza właściwego kierunku. Tu właśnie przydała się nam mapa w telefonie z odczytem z GPS. W pewnym momencie i tak wychodzi się na szeroką drogę, czyli właściwy szlak. Ścieżynki którymi szliśmy były wąziutkie, kręte i trzeba było dość mocno uważać by się nie poślizgnąć na piargu. Szczególnie trudne okazało się dla Ani, bo jak długo 5-latka może iść patrząc się pod nogi w tak ciekawym otoczeniu? Tu koza, tam ptaszek, tu piękne drzewko - i nie wiadomo kiedy kolana zrobiły się błotnisto-czerwonawe ;) Zejście zajęło nam w sumie około 3 godziny!
Szlak doprowadza nas do skraju plaży przy Cala Mesquida. Dodajmy od razu, że od tej strony jest to plaża dla nudystów, co bardzo ułatwia kąpiel ;) Do samej miejscowości Cala Mesquida można dotrzeć plażą, ale warto przejść się przepiękną drewnianą kładką przeprowadzoną przez miejscową osobliwość przyrodniczą - zespół wydm. Ostatnie metry, przez samą miejscowość Cala Mesquida okazały się dla nas najtrudniejsze - zabrakło nam mimo wszystko wody i było to na tym odcinku już mocno dokuczliwe.
Ostatni autobus z Cala Mesquida do Cala Rajady jest o 18.40, więc spokojnie można tę trasę zaplanować jako całodzienny wypad łączący wędrówkę i plażę :) Z całego serca polecamy! Trasa, choć dla nas męcząca, była naprawdę piękna, odludna i dająca poczucie satysfakcji. A przez całą resztę wyjazdu mieliśmy w zasięgu wzroku NASZĄ  zdobytą górę!

Artà i Ses Païsses

Uwaga, we wtorki jest tu targ! Jeśli ktoś lubi - na pewno warto. Ale jeśli chcecie spokojnie dojechać i połazić lepiej wybrać inny dzień!
Autobusów do Arty jest dużo, my tradycyjnie ruszyliśmy około 9 rano. Wysiada się na wprost dawnego dworca kolejowego, w którym mieści się biuro informacji turystycznej, a raczej sklep z pamiątkami zaopatrzony w kilka folderów i mapek. Mapka (0,50 euro) miała tę zaletę, że opisano na niej krótko główne atrakcje - dzięki temu trafiliśmy w jedno dość ciekawe miejsce.
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od pozostałości po kolei - został dosłownie metr torów. Reszta została rozebrana, a dawny szlak kolejowy przerobiono na ścieżkę rowerową.
Główna ulica po chwili doprowadza do skrzyżowania, gdzie skręcamy w prawo i wchodzimy na deptak. Większość atrakcji jest właśnie przy nim. Warto zajrzeć na dziedziniec Na Batlessa Manor, sąsiadujący z teatrem miejskim - posadzono tu trochę ładnych roślin. Dość zaskakującym miejscem jest House Museum Artartà, of "Sa rondaia" de Pere Purol (oficjalna nazwa przepisana z broszurki, wybaczcie). Zgromadzono tu figury z rozmaitych bajek i legend - warto tu zajrzeć na dłuższą chwilę i spokojnie poczytać opisy. Niektóre opowieści są naprawdę niesamowite, np. widoczne na zdjęciu usta wydłużyły się tak by uratować piękną dziewczynę rzucającą się z wieży. Dziewczę odbiło się od nich i przeżyło. Inna piękna bajka mówi o głupcu, który dał sobie wmówić, że z dyni urodzą się małe osiołki o ile będzie je wysiadywać w łóżku. Pełen odlot, polecamy!
Ważnym dla każdego turysty obiektem w Arcie jest ratusz - bardzo komfortowa ubikacja! A przy okazji jest to bardzo ciekawy architektoniczne budynek, ale to już tylko dla zainteresowanych ;)
Niewątpliwie warto wspiąć się na wzgórze, by zobaczyć dwa kościoły - klasztor San Salvador i kościół parafialny Przemienienia Pańskiego (Transfiguració del Senyor). Do położonego na szczycie wzgórza klasztoru można się dostać asfaltową drogą, którą wybraliśmy ze względu na wózek. Między kościołami poprowadzono też bardzo ładną trasę schodami. Nas te schody przestraszyły, ale byli tacy, co i po stromszych zjeżdżali na rowerach ;) W kościele parafialnym trafiliśmy przypadkiem na całkiem przyjemny koncert jakiegoś niemieckiego chóru kameralnego.
 
Ses Païsses
Na zakończenie wycieczki postanowiliśmy jeszcze odwiedzić pobliskie wykopaliska. Szlak do nich zaczyna się przy stacji kolejowej i początkowo prowadzi ścieżką rowerową, czyli po dawnym torowisku. Po chwili wyraźny znak każe skręcić w prawo i dalej już idzie się mało używaną asfaltową drogą. Po obu stronach - niewielkie gospodarstwa. I czuje się zupełnie inne, spokojniejsze niż w mieście życie.
Ses Païsses to dawna osada talajocka, w której dość dobrze widać układ dawnych domów i centralny punkt, czyli okrągły talayot wzniesiony z dużych kamieni. Z ciekawostek - ówcześni mieszkańcy żywili się między innymi żołędziami.
 
 

Capdepera

Wyjeżdżając z Cala Rajady większość autobusów zawadza o niewielkie miasteczko Capdepera, siedzibę gminy. Naprawdę fascynująco rozwiązany jest tu dworzec autobusowy, a zwłaszcza manewry do jakich zmusza on kierowców. Ogromny szacunek dla tych męczenników! Warto też przyjrzeć się dość nietypowym grafitti na dworcu.
Jak na siedzibę gminy przystało, Capdepera ma zdecydowanie najlepiej zaopatrzoną informację turystyczną - warto więc odwiedzić ją na początku wyjazdu i zaopatrzyć się w rozmaite mapki i foldery.
Obejrzawszy miasto kilkukrotnie z okien autobusu od razu zrezygnowaliśmy z wózka - i słusznie, bo większość uliczek to po prostu schody. Aczkolwiek nawet do samego zamku da się dojechać. Ale jak potem z wózkiem zwiedzać mury?
Do zamku wdrapaliśmy się tuż przed otwarciem. Pod solidną bramą czekała grupka turystów i... bardzo niezadowolona kotka. Miała rację - było już parę minut spóźnienia! Pomiauczała chwilę pod drzwiami i wyraźnie zniesmaczona koniecznością wysiłku przeszła przez mur. Zobaczyliśmy ją ponownie chwilę później, gdy już wpuszczono nas do zamku. Tuż przy bramie miejscowe bezdomniaki mają swoją stołówkę.
Obecnie widoczny zamek powstał w XIV wieku; początkowo był schronieniem dla ludności zagrożonej najazdami piratów, potem przekształcono go w placówkę militarną. W centrum znajduje się Governor's house, w którym jest niewielkie muzeum. Tuż pod szczytem wzgórza jest najstarsza część, czyli wieża obronna i średniowieczna kaplica. Wiszący na szczycie dzwon aż korci dyndającym zeń sznurem - trudno się dziwić, że co chwilę rozlega się więc mniej lub bardziej donośne uderzenie ;)

Cala Millor

Na ten wyjazd namówiła nas pracownica informacji turystycznej w Cala Rajadzie, twierdząc że znajdziemy tam dużo atrakcji dla dzieci. No cóż - było kilka parków rozrywki z dmuchańcami, różnymi samochodzikami itp. Ale po pierwsze drogich, a po drugie - w pełnym słońcu. W ciągu dnia absolutnie nie da się tam bawić. Publiczny plac zabaw był malutki i równie nasłoneczniony. A samo miasto - to obrzydliwy nowoczesny kurort. Centralny deptak i hotele w ogromnych blokach. Sklepy, sklepiki, sklepiczki. Stoiska i stragany. Hałas, zgiełk i zero uroku.
Była jedna rzecz fajna, dzięki której dzień nie był zmarnowany - szeroka piaszczysta plaża, na której cudownie skakało się przez fale. Tak fajnych możliwości na "naszej" Platja Cala Agulla nie było - w zatoce fale są zwykle mniejsze, a podwodne kamienie trochę utrudniają szaleństwo. Więc dla miłośników fal przy korzystnym wietrze - fajne miejsce. Na dojazd autobusem z Cala Rajady trzeba liczyć mniej więcej godzinę.
 

Rejs

To, że gdzieś popłyniemy, było dla nas jasne od początku. Ale gdzie, z kim? Jak wybrać najlepszą wycieczkę? Na szczęście dla nas - oferta rejsów z Cala Rajady nie była oszałamiająca. Oczywiście jest kilka prywatnych jachtów, jest jeden wielki katamaran żaglowiec, są też chyba tylko dwie firmy oferujące rejsy statkami ze szklanym dnem. Nie interesował nas catering na łodzi ani dodatkowe atrakcje, więc dość szybko wybraliśmy zielone katamarany Glass Bottom Cat. To jeszcze nie koniec decydowania, bo jest kilka możliwości wycieczek. Można płynąć do/z Cala Millor lub Porto Christo, można też wykupić 3, 5 lub 7 godzinny rejs. De facto - płynie się dokładnie tymi samymi statkami, pytanie tylko dokąd się dopłynie ;) Wybraliśmy opcję 5-godzinną, w której wpływa się do kilku przybrzeżnych grot.
 
Ponownie potwierdziło się, że dobrze mieszkać w miejscowości skrajnej - rejs zaczynał się u nas, w Cala Rajadzie. Weszliśmy na pokład jako pierwsi, mieliśmy więc pełen wybór miejsc. Tych z cieniem jest zaledwie kilka! Nie było problemu z wzięciem wózka, choć trzeba go było wtargać po dość wąskich schodach. Ale bardzo się przydał, Ewa mogła spokojnie spać a Joanna mogła spokojnie robić zdjęcia ;) Z uwag technicznych - należy starannie zamontować na sobie nakrycie głowy. Kapelusze nie dość porządnie przyczepione do głów - odlatywały w siną dal...
 
Statek płynie wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się w kolejnych portach. W tych momentach warto zejść do pomieszczeń ze szklanymi ścianami, bo tylko wówczas coś widać. W jednej z zatoczek ogłoszono nieoczekiwanie przerwę na kąpiel - zjeżdżalnia prowadząca do wody podobał się nie tylko dzieciom! Po minięciu Porto Christo statek podpływa kilkukrotnie do nadbrzeża i wpływa do niewielkich grot. Również w drodze powrotnej kapitan ogłosił czas na oglądanie dna morskiego i płynął wolniutko po płytkiej wodzie. Widoki naprawdę przyjemne!
Z ciekawostek - towarzyszyła nam w tej podróży polska muzyka ;) Polskie szlagiery z lat 80-tych, które kompletnie nie pasowały do scenerii, mimo to wywoływały w nas szczery uśmiech! Początkowo obstawialiśmy, że muzyką steruje wesołkowaty fotograf pokładowy, który przyznał się do niegdysiejszego związku z Polką - ale ów zapytany odpowiedział "Nie, to nasz szalony kapitan!"
 
W drodze powrotnej trzeba się było przesiąść na inny statek - więc nie mieliśmy już miejsca w cieniu. Mieliśmy za to rewelacyjnego kapitana, który pozwalał dzieciakom na sterowanie statkiem. Na hasło żeśmy z Polski zareagował odnalezieniem Gdyni w okrętowej nawigacji. Ale trochę było za daleko, by dopłynąć tam i wrócić w 5 godzin :)

Jaskinia Smocza (Cuevas del Drach, Coves del Drac) i Porto Christo

W Porto Christo są dwie jaskinie - najbardziej znana Jaskinia Smocza oraz znacznie bardziej reklamowana Cuevas dels Hams. Tę drugą znajdziecie na każdej ulotce reklamowej - co więcej, jest tam często zaznaczana jako jedyna jaskinia w Porto Christo!
 
Do Jaskini Smoczej dojeżdża się tym samym autobusem co do Cala Millor, jedzie około półtorej godziny. Zatrzymuje się najpierw w centrum Porto Christo, ale chwilę później dowozi do samej jaskini. Kierowcy są zresztą niezwykle uprzejmi i dbają o to, by turyści nie wysiedli za wcześnie.
 
Już parking pod jaskinią robi wrażenie. Hala biletowa, restauracje, ubikacje, sklepiki - nie ma wątpliwości, że jest to atrakcja wielkoskalowa. Uwaga - wejścia są na konkretną godzinę. Jeśli więc wie się o której się tam dotrze - można wcześniej w dowolnym biurze podróży wykupić wejście na konkretną godzinę. Inaczej ryzykuje się brak biletów i konieczność odczekania 1-2 godziny na wolne miejsca!
 
Do jaskini wchodzi jednocześnie kilkaset osób. Samo weście jest pod ogromnym dachem, z labiryntem sznurkowych barierek, który ma jakoś uporządkować ten tłum. Wchodzi się w górnej części jaskini i schodzi się wraz z rzeką ludzi. Zabłądzić się nie da, a elegancko ubrani pracownicy nieco poganiają co bardziej ociągających się turystów. Są przy tym jednak bardzo uprzejmi i pomocni! Muszą tak zarządzać ruchem, by o konkretnej godzinie wszyscy znaleźli się w gigantycznej sali na samym dole, nad podziemnym jeziorem. Ustawiono tam krzesła dla wszystkich zwiedzających, a dodatkową atrakcją jest krótki koncert. Koncert dość niezwykły, bo kilkuosobowy zespół... pływa łodzią po jeziorze. Cichutki plusk wioseł, ciemność i w niej nieliczne światła świec, klawesyn i kilka instrumentów smyczkowych - atmosfera jest bardzo uroczysta.
 
Po koncercie można popłynąć łódką (wchodzi się na nią z lewej strony, patrząc z widowni w stronę jeziora) lub przejść mostem. Oczywiście do łódek tworzy się kolejka-monstre. Tu bardzo przydatni okazali się pracownicy jaskini. Najpierw wyłapali wszystkie osoby z małymi dziećmi i usadzili je tak, by w razie płaczu dzieci nie przeszkadzały innym słuchaczom. A potem - podpowiedzieli nam w którym momencie i gdzie podejść do łodzi, by załapać się do jednej z pierwszych. Dziękujemy!
 
Jaskinię Smoczą na pewno warto zwiedzić! Trudno tu liczyć na spokój, ciszę i samotną kontemplację (może w listopadzie???), ale widoki są naprawdę niezwykłe.
 
 
Porto Christo
Porto Christo to przede wszystkim liczne porty, warsztaty remontowe jachtów i wszystko, co wiąże sie z żeglarstwem. Ma jednak bardzo miły charakter, zupełnie inny niż  Cala Millor. Też są tu restauracje i sklepy, też jest plaża, też jest ruch i gwar - ale nastrój jest zupełnie inny. Bardziej autentyczny, spokojny. To miasto, do którego przyjeżdżają turyści a nie turystyczna osada bez własnych mieszkańców.
 
W centrum miasta jest fajny plac zabaw pod kościołem - Piotr i Ania pokazywali tu zgorszonym ostrożnym rodzicom do czego naprawdę służy huśtawka. Odlot, nie?
 
Ciekawostką jest też Majorica - fabryka biżuterii, którą można częściowo obejrzeć. Niektóre etapy produkcji wykonuje się na oczach turystów. Budynek ma też ogromną zaletę - jest bardzo porządnie klimatyzowany ;)
 
Tuż przy Jaskini Smoczej jest droga, którą można dojść do kolejnej wieży obserwacyjnej - warto, dla pięknych widoków nadmorskich. Na mapce jest też informacja o latarni morskiej, ale nie dajcie się nabrać - to tylko maleńka wieżyczka wskazująca wejście do portu. Do prawdziwej latarni morskiej dość dużo jej brakuje...
 
 
 
 

Cala Rajada - latarnia morska i nadbrzeże 

Przyszedł czas na spacer szlakiem idącym wzdłuż brzegu w naszej miejscowości. Nauczeni doświadczeniem bierzemy dużo wody. Start - ponownie przy wejściu na plażę Cala Agulla. Tym razem ruszymy w prawo, na wschód. Szlak gubimy po mniej więcej 20-tu metrach, więc jest nieźle ;) Należy iść piaszczystą ścieżką między hotelami na kamienistym brzegiem i nie przejmować się brakiem znaków - słupek pojawi się na kolejnym wzniesieniu, tuż przy murze jednego z hoteli. Od tego momentu szlak jest już dobrze oznakowany, warto zwracać na niego uwagę, bo trochę skręca. Prowadzi nas między licznymi nowymi willami, czasem ostro po schodach, czasem ulicą. W końcu - doprowadza do niemal niezabudowanej części półwyspu. I tu zaczyna się widokowy raj.
 
Ścieżka jest momentami wąska, zawsze kamienista, czasem po bokach coś kłuje. Ale opuncje i agawy kwitną, woda jest turkusowa i malachitowa, a ludzi tu prawie nie ma. Ideał :)
 
Zabawnie jest koło Torre Esbucada, czyli kolejnej wieży obserwacyjnej. Ktoś uznał, że grozi ona zawaleniem i opasał ją taśmami. Ale nie zrobiono żadnej alternatywnej wersji ścieżki - więc jeśli nie chcesz iść przez chaszcze musisz po prostu przejść pod taśmą i zbliżyć się do wieży. Spokojnie, raczej się nie rozleci tak szybko.
 
Szlak doprowadza do latarni morskiej, a potem schodzi na południe i doprowadza do zatoczki Cala Gat. Po tej stronie jest już nieco więcej turystów, ale nadal jest bardzo pięknie.
 
Far de Capdepera
Sama latarnia na pewno zasługuje na uwagę, zwłaszcza nocą. Oprócz opisanego powyżej szlaku prowadzi do niej również asfaltowa droga, zaczynająca się w okolicach portu; nocą stanowczo polecamy to dojście! Zajmie kilkadziesiąt minut, spokojną urokliwą szosą. Samochody jeżdżą tu bardzo rzadko i ostrożnie. Idzie się głównie przez lesiste wzgórza, cykady grają tak głośno, że aż strach. Światła latarni wyciągają z nocy kolejne fragmenty ląd i morza, dochodząc aż do brzegów pobliskiej Minorki. Stamtąd odpowiadały nam światła miejscowych latarni morskich. Na pewno warto tu też dotrzeć na wschód słońca, choć myśmy zadowolili się wschodem w okolicach Cala Agulla. Bez wątpienia widok z wysokiego brzegu w okolicach latarni morskiej jest przepiękny!

Sa Font de Sa Cala i Claper des Gegants

Broszura o historii Capdepery podpowiedziała nam jeszcze jedną wycieczkę - do Sa Font de Sa Cala. Byliśmy zmęczeni, szukaliśmy czegoś łatwego, bez męczenia się. Króciutki dojazd autobusem podmiejskim i obejrzenie odrestaurowanej studni wydawały nam się całkiem sensownym planem na przedpołudnie. Mieliśmy w planach ewentualną krótką kąpiel, a na zakończenie - niespodziankę dla Ani.
 
Największą niespodziankę zrobiła nam Ania. Tuż przy przystanku w Sa Font de Sa Cala zobaczyła tablicę zachęcającą do spaceru do pobliskich wykopalisk i ku naszemu zdumieniu - stanowczo zażądała by tam pójść! Tak to zamiast leniwego przedpołudnia rozpoczęliśmy kolejną pieszą wędrówkę w upale ;)
 
Claper Des Gegants
Szlak jest pięknie oznakowany, nie budzi żadnych wątpliwości. Można się tylko zawahać w drodze powrotnej - bo są dwie opcje. Można wrócić tak jak się przyszło, a można pójść wygodniejszą (choć i mniej urokliwą) drogą przez miejscowe plantacje. Nie zrażajcie się bramą - szlak prowadzi po drewnianej drabince obok niej. Daliśmy radę z niemowlakiem w chuście, choć było to nieco kaskaderskie ;) Według tablicy informacyjnej idzie się 40 minut, nam zajęło to nieco dłużej. Ale szlak jest cały czas wygodny, a widoki wynagradzają nawet ten piekielny upał :)
 
Położona u podnóża wzgórz osada talajocka zmusza turystę do użycia wyobraźni. Pozostało tu już niewiele dawnych murów - choć widok z góry (np. z drona) jest bardzo atrakcyjny. Niestety kolista struktura talajotu widziana z ziemi nie robi aż takiego wrażenia. Na pewno warto tu zajrzeć dla pustki, samotności i poczucia dotarcia gdzieś, gdzie mało komu chce się dotrzeć ;)
 
W samym Sa Font de Sa Cala oprócz nurkowania jest tylko jedna atrakcja - odrestaurowana studnia. Znajduje się ona na dziedzińcu restauracji "Sa Sinia" i można ją obejrzeć bez zamawiania czegokolwiek. Choć sama knajpa jest całkiem sympatyczna, a mikro placyk zabaw na terenie restauracji jest dla rodziców rozbrykanej 5-latki znakomitym pomysłem!
 
Na zakończenie dnia i wyjazdu postanowiliśmy przejechać się "pociągiem" Mini Tren. Zaczyna on właśnie na plaży w Sa Font de Sa Cala, a dojeżdża do Cala Agulla. Ania uwielbiająca pociągi była zachwycona, dorosłym zresztą też jechało się tym przyjemniej niż autobusem ;) Jedna uwaga - stanowczo należy się trzymać na zakrętach, to dość szarpiąco-rzucający pojazd!
 

O Majorce słów kilka na zakończenie

Czyli zamiast ogólnego wstępu, którego i tak nikt nie przeczyta ;) Czemu właściwie Majorka?
 
Bo to bardzo fajne miejsce. Gościnność i życzliwość, a jednocześnie porządek i dobra organizacja. Zwykle tam, gdzie stawia się głównie na dobrą relację z innym człowiekiem, szwankują różne sprawy techniczne. A tu - da się wszystko pogodzić! Przykłady?
 
Wspomniane już na początku autobusy. No dobrze - mogą się spóźnić kwadrans. Ale:
- na pewno przyjadą
- pojadą tam gdzie mają pojechać,
- a jeśli jest to absurdalne (bo np. do danego miasta chce jechać tylko jedna osoba), to kierowcy uzgodnią telefonicznie gdzie taką osobę przesadzić do innego pojazdu.
- jeśli autobus się przepełni - to zostanie podstawiony drugi. Na własne oczy widzieliśmy takie sytuacje. Zarówno na dworcu (przyjechały od razu dwa autobusy, ludzie wsiadali do jednego, ale jak się skończyło miejsce to od razu podstawiono drugi), jak i na trasie (nie zmieścił się wózek dziecięcy, bo w środku było już kilka maluszków; kierowca natychmiast zadzwonił po kolegę by podjechał zabrać tę rodzinę kolejnym autobusem).
- kierowcy pilnują by turyści wysiedli tam, gdzie chcą wysiąść, a nie tam gdzie im się wydaje ;) Dopytują co się chce oglądać i pokazują konkretne przystanki najbliżej danej atrakcji.
- autobus się spóźnił i można się spóźnić na przesiadkę? Powiedz to kierowcy - zadzwoni do kolegi i go wstrzyma. Albo na przykład tuż przed wjazdem na rondo zatrzyma jadący z drugiej strony autobus by pasażer mógł się przesiąść. A jak na takie skandaliczne zachowanie reagują inni kierowcy? Trąbią i denerwują się? NIE! Uśmiechają się ciepło i spokojnie czekają na odblokowanie ruchu...
 
W hotelach, restauracjach, sklepach - wszyscy mówią w jakimś języku obcym. A nawet jeśli nie mówią - to i tak bardzo starają się dogadać. Nie spotkaliśmy nigdy reakcji typu "jesteś w moim kraju to mów w moim języku", tak popularnych w paru europejskich państwach. Ewentualne usterki są naprawiane kulturalnie, szybko, w serdecznej atmosferze.
 
Turysta jest tu źródłem zarobku, ale traktuje się go również (a może przede wszystkim!) jako człowieka. Człowieka godnego zatrzymania się, pogadania, wsparcia, czy zwykłego serdecznego uśmiechu.
 
My tam jeszcze wrócimy!
Copyright ©2018 Sqpien, All Rights Reserved.