Został nam ostatni dzień wyprawy, a wszystkie większe omówione w przewodnikach atrakcje do których da się dotrzeć komunikacją miałyśmy obejrzane. Zostały mniejsze i trudniej dostępne. Po długich rozważaniach zdecydowałyśmy się na wycieczkę do Maries – miała to być ładna miejscowość, jezioro, wodospad. Według jednej ze stron o trasach wycieczkowych można stamtąd dojść do morza, idąc około 3 kilometry. Wydawało nam się to nieco podejrzane, ale ponieważ jedyna mapa jaką miałyśmy pokazywała głównie sklepy z biżuterią – trudno nam było to całkiem ocenić…
Zamówiłyśmy taksówkę z hotelu. Kosztowała nas ta przyjemność – bagatela! – 30 euro, więc w nieco minorowych nastrojach rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Trochę pochodziłyśmy po miasteczku, dotarłyśmy do najstarszego kościoła (drzewo, ławeczka, woda). Kościół bardzo ładny, choć oczywiście zamknięty. Atrakcje w samym Maries nam się w tym momencie skończyły, więc poszłyśmy w stronę jeziora. Dość szybko znalazłyśmy pisane kolorową farbą drogowskazy – ewidentnie przygotowane przez miejscowych pszczelarzy, którzy mieli tam straganik z miodem. Droga – bardzo ładna, spokojna, wreszcie przez góry. Kwitnące kwiaty i pszczoły. Pszczoły. I jeszcze trochę pszczół. A dalej znów pszczoły. Ule, stojące wszędzie. Pojedyncze, podwójne, potrójne. Malowane różnymi kolorami, prawdopodobnie dla oznaczenia właściciela. Bzyczenie, upał, droga pod górę.
W końcu doszłyśmy do jeziora, a raczej zalewu – jest to sztuczny zbiornik, spiętrzony za pomocą tamy. Stąd i mikro-wodospad u stóp tamy, do którego dociera większość turystów. Potem wracają na drogę, kupują miód i odjeżdżają autami/quadami/skuterami. Na piechotę nie chodzi tam nikt. Poza nami.
Po drugiej stronie jeziora odkrywamy ścieżkę i tablice „do wodospadu”. Niestety dość szybko stwierdzamy, że nie jest to droga dla nas, bo ścieżka prowadzi po dość eksponowanych, wąskich grzbietach skałek. Jeśli zachwieję się tam niosąc Ewę, to może być problem. Zawracamy, nie wiemy więc jak wygląda właściwy wodospad. Odpoczywamy w wygodnej wiacie dla turystów, próbując odgadnąć co napisano na tablicach informacyjnych (coś o programach w ramach których wyremontowano wiatę, niestety nic o szlakach). Droga jest ładna, mamy czas, więc idziemy jeszcze w górę. Co jakiś czas wyprzedzają nas pojazdy kierujące się na Ypsario – wiemy, że wiedzie tędy droga dojazdowa. No cóż, tam na pewno nie dotrzemy. Zakręt i rozejście drogi, jakaś kapliczka, jakieś niewielkie napisy. Nagle dociera do nas, że ten punkt (Genna) jest oznaczony na naszej mapie (przypomnę – reklamówka jubilerska) i że według mapy dałoby się tą drogą dotrzeć prawie do Limenarii. Toczymy długą dysputę, w której rozsądek (jest upał, mamy ciężko, nie wiadomo dokąd ta droga prowadzi i jak daleko jest do Limenarii, nie mamy porządnej mapy, „nie chcę iść znowu w słońcu pod górę”) walczy z uczuciem (ale tam jest ładnie i tam są góry). Łatwo się chyba domyślić co wygrało ;)
Według mapy mamy dojść do rzeki i kolejnego rozwidlenia dróg. Jest rozwidlenia, brak rzeki. Potem rzeka, brak rozwidlenia. Idziemy na czuja, choć w pewnym miejscu dodaje nam otuchy niewyraźny drewniany drogowskaz „Limenaria”. I dochodzimy prościutko do niesamowitego miejsca, oznaczonego na naszej mapie jako Vatos, które okazuje się być gigantyczną wiatą myśliwską, z rolowanymi ścianami. I drogowskazami we wszystkich kierunkach. I wodą, cieknącą kropelkami. Odpoczywamy, dopełniamy butelki. W międzyczasie pojawia się kilka samochodów terenowych, a potem niemiecka rodzina na rowerach. To u nich widzimy przepiekną mapę topograficzną Thassos, z zaznaczonymi szlakami i wszystkimi ważnymi punktami orientacyjnymi. Mamy już pewność, że jesteśmy na dobrej drodze.
Idziemy dalej w słońcu pod górę, czyli robimy dokładnie to, czego nie chciałyśmy. Ale jest tak pięknie, że aż się wyć chce. Trafiamy na rozległą polanę tajemniczych form krzewiastych, które wyglądają jak zastygłe trolle. Ule, kwiaty, drzewa, rozległe widoki. Już wyraźnie niżej dochodzimy do smutnego spalonego lasu, na szczęście nasza droga odbija w lewo, przez żywe tereny. Mamy w planach dojść do drogi Limenaria-Kastro i wezwać taksówkę.
Ale po dojściu do drogi widzimy zaproszenie do tawerny w Kastro, tylko kilometr od nas. To może wpadniemy na kawę? Ten kilometr to tak jak windows-minuty, ale w końcu docieramy do Kastro. Tu… kończy się droga. Po prostu jest granica asfaltu, a dalej jest tylko bita, nierówna droga między domami. Kastro wyludniło się, kiedy ludność przeniosła się do Limenarii, do pracy w kopalni. Dopiero od kilku lat ponownie odżywa. Klimat tego miejsca, ze starymi ale zadbanymi domami i pięknymi widokami na góry jest wart każdego wysiłku. Mamy dylemat do której pójść tawerny, bo naprzeciwko siebie są dwie. Właściciel tej po prawej wychodzi po nas na drogę, wręcza folder, zaprasza. Ta po lewej stanowczo ładniejsza widokowo. Idziemy dalej, obejrzymy resztę wioski. Widać dawną wieżę i drogowskaz do kościoła. A przy nim – kolejna tawerna. I już nie mamy wątpliwości – to tu, u Kosty chcemy wypić kawę i zjeść lokalny przysmak, jogurt z miodem. Kosta okazuje się być bardzo przyjacielskim człowiekiem, otwartym na świat i ludzi. Ściany tawerny są szczelnie oklejone zdjęciami Kosty z różnych miejsc i pozdrowieniami dla niego.
Nasza przygoda kończy się jeszcze wzywaniem taksówki – kierowca, który zostawił nas w Maries nie do końca wierzy, że ma nas teraz zabrać z Kastro. Na szczęście daje się przekonać i przyjeżdża, choć podróż powrotna kosztuje nas jeszcze parę euro więcej. Ale uwierzcie – ta wycieczka była tego warta!