Thassos

Gdzie nas tym razem poniosło?

Zupełnie nieoczekiwanie pojawił się wolny tydzień na wycieczkę. Ale taki głupi terminowo – od wtorku do wtorku, co skreśla od razu sporą liczbę ofert. Gdzie pojedziemy? Ma być bezpiecznie, ciepło, nad morzem, ciekawie pod kątem turystycznym, łatwo organizacyjnie… Przeglądamy oferty biur podróży, oglądamy na mapach proponowane lokalizacje – ale wszystkie tańsze mają jakieś wady. A to dyskoteka pod oknami hotelu, a to Ubocze Dolne Mniejsze bez żadnej komunikacji publicznej… I nagle – Thassos. Gdzie u licha jest Thassos???
 
Jeśli podobnie jak nam ta nazwa Wam nic nie mówi – to powstydźmy się wspólnie ;) Ale my już nadrobiłyśmy te braki w wiedzy, a teraz zachęcamy i Was do podobnej wyprawy!
 
Thassos to malutka grecka wyspa na Morzu Egejskim. Ze względu na niewielkie rozmiary nadaje się świetnie nawet na krótki, tygodniowy wypad. Choć można tam spędzić również znacznie więcej czasu i nadal nie deptać po własnych śladach.

Dojazd i hotel

Tym razem ekipa była ściśle kobieca, trzypokoleniowa: Maria (69 lat), Joanna (39 lat) i Ewa (1 rok). Skorzystałyśmy z oferty samolot, hotel i wyżywienie w ramach biura podróży, resztę organizowałyśmy same.
Wzięłyśmy ze sobą wózek – i to był chyba błąd. Przydał się nam wyłącznie na lotniskach, przez całą resztę wyjazdu przeleżał na tarasie. Być może kilku miejscowościach nadmorskich w okolicach Skala Prinos lub Skala Panagii (czyli na równinach) dałoby się z niego skorzystać  - trudno mi to ocenić.
 
Termin: połowa sierpnia 2018 r.
 
Samolot dolatuje do Kavali, stąd oczywiście biuro podróży organizuje transfer do hotelu. Autokar dowozi do portu, tu trzeba wysiąść (bez rzeczy) i wsiąść na wskazany prom. Warto usiąść na górnym pokładzie, by podczas ok. 40 minutowego rejsu oglądać mewy. Wszystkie bułki, chrupki i inne smakołyki natychmiast znikały w ich dziobach, niektóre brały jedzenie bezpośrednio z rąk turystów. A jak pięknie tańczyły w powietrzu! (dopisek dla przyrodników: też bym wolała by karmiono je surowymi rybami, ale obawiam się, że na pewne rzeczy trudno wpłynąć…)
 
Prom dowiózł nas do Limenas, wysiada się wraz z tłumem na ląd i należy tam odnaleźć swój autokar. Warto więc zapamiętać jak wyglądał ;) Druga przystań portowa na Thassos to Skala Prinos, więc Wasza przygoda z tą wyspą może się rozpocząć również tam. Z tych dwóch miejscowości autokary rozwożą po całej wyspie, nie powinno to trwać dłużej niż półtorej godziny.
 
My wybrałyśmy hotel Trypiti w pobliżu Limenarii. Hotel składa się z kilku szeregów bungalowów rozmieszczonych na zboczu góry. Można więc trafić na taki domek, do którego trzeba się już nieźle wspinać! Ale bez obaw – przez cały czas po hotelowej drodze kursują melexy podwożące wyżej zamieszkałych lub zmęczonych ;) Każdy pokój ma własny taras lub spory balkon. Taras był znacznie większy od pokoju ;) Widok miałyśmy przepiękny – na pobliską górę i morze.
 
W tym hotelu można wybrać apartamenty przed remontem lub po nim. Nawet te po remoncie mają już odpadające płytki i zacinające się drzwi. Nie polecamy go więc osobom przywiązującym wagę do tego typu szczegółów ;) Jedzenie wydawane jest trzy razy dziennie, w restauracji znajdującej się w dolnym budynku. Jedzenie jest bardzo smaczne, dość urozmaicone, codziennie są różne dania typowo greckie. Zdecydowanie kiepski jest system napojów all-inclusive – jest ograniczenie, że wolno brać jednocześnie tylko jeden napój. W dodatku np. sok wydaje się w malutkich plastikowych kubkach (choć istnieją też większe, na wodę). Po dwóch dniach barman nauczył się, że wydawanie nam soku w małych kubkach nie opłaca się głównie jemu, bo musi non stop robić dolewki. I od tej pory dawał nam już duże kubki. Po co takie zabawy? Nie wolno też wynieść żadnego alkoholu poza hotel, podobno tak stanowią jakieś przepisy greckie. Co znacznie bardziej irytujące – nie da się też po 23-ej dostać nawet wody.
Basen przyzwoity, choć część dla dzieci bardzo mało atrakcyjna - dla maluchów za głęboka, a dla średniaków za mała. Rewelacyjne były za to różowe worki sako przy basenie! Leżało się na tym bardzo komfortowo, gorzej ze wstawaniem ;)

Do plaży jest parę minut. Piaszczysto-źwirowa, pełna parasoli i leżaków. Przy spokojnej wodzie można poobserwować trochę kolorowych rybek.

Kilka słów o Thassos

Na całej wyspie nie ma ani jednej informacji turystycznej (poza dwiema informacjami autobusowymi). Nie liczcie więc na zdobycie wiedzy na miejscu. Tablice informacyjne są również często bardzo oszczędne w słowach. Warto więc przygotować się wcześniej do wyjazdu i wydrukować choć szczątkowe opisy atrakcji turystycznych. Zdecydowanie polecamy zaopatrzenie się w porządną mapę – na pewno istnieją nawet topograficzne, widzieliśmy takie cudo u pewnej rodziny niemieckiej. Jeśli się nie da – to przynajmniej warto poświęcić trochę czasu na ściągnięcie map do jakichś aplikacji smartfonowych.
 
Duża część miejscowości jest podwójna – jest wioska leżąca przy samym brzegu (nazwa zaczyna się często od Skala) i kilka kilometrów dalej w głębi druga. Ten system sprawdzał się w epoce częstych najazdów pirackich, mieszkańcy mogli uciekać z nadbrzeża. Obecnie warto o nim pamiętać przede wszystkim aby nie pobłądzić ;)
 
Latem jest ciepło. I to w taki trudny do zniesienia, duszny sposób. Uwzględnijcie to planując trasy. Wodę da się kupić w każdym sklepiku, jest też sporo studni z pitną wodą.
 
Od pewnego czasu przez wyspę przetaczają się pożary. Ostatni był w 2015 roku i spalił ogromną część lasów w południowej i zachodniej części wyspy. Pnie nadal są czarne, choć duża część drzew przeżyła i ma soczyście zielone liście. Krajobraz jednak zmienia się w ten sposób stopniowo na bardziej otwarty, a szkoda.
 
Zdecydowana większość plaż jest piaszczysta, ale w wodzie są kamienie i jeżowce. Warto więc mieć buty do pływania! Dla miłośników snorklingu – sporo fajnych miejsc, choć fauna jednak stanowczo ustępuje np. egipskiej. Ale trochę kolorowych rybek pływa, więc weźcie przynajmniej okulary.

Autobusy lokalne

Temat ten stanowczo zasługuje na własny podrozdział. Komunikacja lokalna jest i działa nawet dość sprawnie, choć według dość specyficznych zasad. Generalnie większość autobusów wyjeżdża z Limenas znajdującego się na północy wyspy (inna nazwa, używana np. w części rozkładów: Thassos) i jadą albo w lewo albo w prawo, wzdłuż wybrzeża. Część z nich dojeżdża tylko do jakichś miejscowości i zawraca, a część – objeżdża całą wyspę. Jest też dosłownie kilka autobusów startujących z innych miejscowości i jadących na jakichś dość krótkich odcinkach wzdłuż wybrzeża, ale jest ich niewiele.
 
Na pewno warto więc wydrukować przed wyjazdem rozkład ze strony http://www.go-thassos.gr/thassos-bus-schedules-prices, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że niekoniecznie jest on w pełni aktualny. Miejscowi, nawet na dworcu, korzystają z wersji wypisywanej odręcznie (!!!), prawie identycznej jak ta internetowa. Prawie ;) Dlatego też zwiedzanie Thassos radzimy rozpocząć od Limenas (Thassos), gdzie znajduje się dworzec autobusowy i gdzie można wziąć xero tej najważniejszej na wyspie karteczki z odręczną rozpiską. Mają ją również niektórzy kierowcy w autobusach, warto zapytać. Istnieje też informacja autobusowa w Potos, na głównym skrzyżowaniu.
 
Kolejna ciekawostka: na przystankach wiszą rozpiski (oczywiście odręczne) dla najbliższej większej miejscowości. Np. w całej okolicy Limenarii wisi TA SAMA kartka z autobusami z Limenarii. W zależności od tego czy dla danego autobusu jesteśmy więc przed czy za Limenarią – należy wziąć poprawkę kilku minut i być na przystanku odpowiednio wcześniej lub później. Może się też zdarzyć, że jeśli dany autobus w jakiejś miejscowości kończy trasę to na naszym przystanku wcale go nie będzie ;) Dlatego korzystanie z rozkładów wymaga niezłej orientacji w przestrzeni, stanowczo warto więc przed wyjazdem zaopatrzyć się w przyzwoitą mapę terenu!
 
Jak już jesteśmy przy rozkładach – to czas odjazdu jest oczywiście orientacyjny. O ile z Limenas autobusy ruszają mniej więcej o czasie, o tyle im dalej na trasie tym weselej. Może być tak, że autobus dotrze o czasie lub nawet parę minut przed, ale może się też spóźnić. Nawet godzinę i więcej! Trzeba więc uzbroić się w cierpliwość i spokojnie czekać. Przecież kiedyś przyjedzie ;) Swoją drogą – trudno winić kierowców autobusów. W wielu miejscowościach jest tak mało miejsca między domami, że naprawdę trudno w ogóle przejechać. Do tego miejscowi raczej rzadko się śpieszą, więc samochód zaparkowany na środku ulicy „tylko na parę minut, wskoczę do sklepu” absolutnie nikogo nie dziwi. No i ogromna liczba turystów poruszających się mało wprawnie po wąskich i stromych ulicach wielu miasteczek sprzyja tworzeniu się zatorów. Absolutnym „must see” z tego powodu jest właśnie przejazd autobusu przez Panagię i Potamię;) Idealny sposób na polubienie naszych polskich dróg. U nas przynajmniej zazwyczaj nie ma problemu ze zmieszczeniem się na zakręcie.
 
Jeśli kupi się bilet dookoła wyspy, to można po drodze wysiadać i wsiadać do następnego autobusu. Wypróbowałyśmy ten system również na różnych krótszych trasach i za każdym razem działał bezbłędnie.  Bilety kupuje się na dworcu w Limenas lub w autobusie. W większości z nich przynajmniej przez część trasy oprócz kierowcy jeździ również bileter, u którego można dostać bilety, rozkłady i niekiedy informacje. Po kilku dniach zna się już wszystkich kierowców i bileterów.
 
Nie należy się też dziwić jeśli kierowca lub bileter każe się nagle przesiąść do innego autobusu.  Czasem da się zrozumieć logiczne uzasadnienie takiej przesiadki, czasem jest to trudne. Tak czy inaczej system działa i jeśli już powie się wyraźnie dokąd się chce dotrzeć – dotrze się tam.
 
Kolejne utrudnienie to przystanki – budki, tabliczki i rozkłady stanowią rarytas. W zdecydowanej większości miejscowości przystanek jest umowny, bo przecież „każdy wie, że pod bankiem”. Oficjalna rozpiska przystanków chyba w ogóle nie istnieje, ale miejscowi wiedzą gdzie czekać. Na autobusy trzeba machnąć! Rozróżnienie ich z daleka od autokarów turystycznych nie jest łatwe; można liczyć na zobaczenie trasy, nazwy miejscowości docelowej lub słów ΚΤΕΛ Ν.ΚΑΒΑΛΑΣ, oznaczających przewoźnika, ale chyba znacznie skuteczniej jest machać na wszystko co przypomina autobus lub bus (najwyżej się nie zatrzyma).
I już ostatnia uwaga – do większości miejscowości wewnątrz wyspy nie da się dojechać komunikacją publiczną. Tam trzeba już dotrzeć taksówką lub wynajętym samochodem/quadem/skuterem/rowerem.
Po tych wszystkich uwagach mogliście już całkiem zniechęcić się do korzystania z autobusów – BŁĄD! Ten system naprawdę da się okiełznać i nawet polubić. Ma swój urok!

Ps. Zdjęć autobusów jakoś nie zrobiliśmy. Wstawiamy więc ładne kwiatki;)

Limenaria

Pierwszego dnia ruszyłyśmy do pobliskiej Limenarii. Jest ona podobno drugim co do wielkości miastem na Thassos – no cóż, umówmy się na słowo „miasteczko”. Wzdłuż centralnej drogi jest sporo pięknie zadbanych domów z niewielkimi ogrodami i dwa kościoły, do których da się wejść tylko podczas mszy. 
We wschodniej części miasteczka na wysokim brzegu znajdują się zabudowania dawnej kopalni rud metali. Dotrzeć można tam schodami na skraju portu lub przez stary most (drogowskazu na muzeum). Miejsce to zauroczyło nas od razu, a zwiedzanie okolicy zajęło nam całe przedpołudnie. Urokliwy jest przede wszystkim sam pałac (dawny budynek administracyjny), porzucony i mocno zdewastowany. Jest otoczony siatką, ale dziury w niej są na tyle duże, że w sumie wyglądają jak oficjalna zachęta do wejścia. Budynek robi niesamowite wrażenie – wydaje się, że jego zewnętrzna konstrukcja trzyma się całkiem nieźle, a tymczasem w środku jest… pusty. Piękne szerokie futryny, resztki zdobień w wielu miejscach, kręcone schody. Przestrzeń. I wrażenie, że wystarczyłoby tak niewiele, by przywrócić tu blask… Obok pałacu można dojść na skraj klifu, skąd jest piękny widok na miasteczko i port.
Nieco powyżej pałacu są pozostałe zabudowania dawnej kopalni, przede wszystkim budynek magazynu, którego dziedziniec pełni obecnie rolę centrum kultury. Wrażenie robi przede wszystkim różnorodność krzeseł ;)
Cały teren jest usiany współczesnymi wytworami sztuki – nie zawsze jasnymi do interpretacji, ale robiącymi naprawdę ciekawy efekt. Szczególnie urzekła nas gigantyczna sylwetka człowieka ułożona z kamieni.
No i klasyka, czyli kapliczka. Kapliczek na Thassos chyba nie da się policzyć – stoją wszędzie, czasem w bardzo dziwnych miejscach. Niektóre z nich są bardzo piękne, inne już mocno zniszczone. W większości – pali się płomień lampki, a stałym elementem wyposażenia jest butelka z opałem.
Bezpośrednio z muzeum można zejść na plażę Metalia. Nieco powyżej muzeum znajduje się zaś nasz pierwszy punkt wypoczynkowy, czyli… kościół. Oczywiście zamknięty. Ale – okaże się to być regułą w następnych dniach – nie ma na Thassos lepszych miejsc do odpoczynku niż placyki przed kościołami. Zawsze są tam ławki, zwykle jest studnia z pitną wodą, czasem jest nawet budynek z WC. Czyli wszystko, czego potrzeba zdrożonemu turyście. Przy tym kościółku nie było akurat WC, za to zdumiała nas ogromna zadaszona wiata i za nią maleńki budynek z kominkiem zajmującym ponad połowę przestrzeni… Na co to komu w tym pustym miejscu?
Po zwiedzeniu terenów dawnej kopalni zeszłyśmy do portu, gdzie powitały nas schnące na słońcu ramiona ośmiornic. I oczywiście gwar rozlicznych kawiarenek, sklepików, lodziarni. A, właśnie: w jednej z nich (w głównym pasażu handlowym) za 5 gałek płaciło się… 1 euro! a wybór smaków był niesamowity!

Kalivia

To co, wracamy do hotelu po tych lodach? A po co, pójdźmy jeszcze na spacer! Przecież temperatura to tylko 35 stopni. To gdzie idziemy? Oczywiście w stronę gór, czyli do pobliskiej miejscowości Kalivia. Wydrukowane zawczasu przewodniki mówią, że są tam maleńkie domy Greków wysiedlonych z Turcji, zobaczmy to! Droga do Kalivii to po prostu asfalt prowadzący na przedmieścia Limenarii, trudno zauważyć w ogóle jakąkolwiek granicę między miejscowościami. Ciekawostką jest most na całkiem dużej rzece, kompletnie wyschniętej. Sądząc po rozmiarach koryta – niekiedy musi tu płynąć naprawdę dużo wody.
Po dotarciu do kościoła w Kalivii ogłaszamy przerwę. Wszak (szybko się uczymy!) nie znajdziemy lepszego miejsca na postój. Ławka jest, drzewo z cieniem jest, studnia jest. I fajne widoczki, m.in. na supermarket rozmiarów kiosku RUCHu. Ewa trenuje raczkowanie, my wypełniamy się wodą aż po oczy. Przyda się, w tym klimacie każda ilość wody kończy się jakoś szybko.
Kalivia okazuje się być rzeczywiście urocza – domki są malutkie, w większości bardzo zadbane. A życie toczy się sennie, w atmosferze typowej sjesty. Na drzewach dojrzewające figi, koty negocjują z jakimś psem kto obejmie władzę nad znalezioną w śmietniku kością. Wychodzimy jeszcze trochę za Kalivię, zobaczyć tereny porośnięte oliwkami. Droga nie zachęca do spacerów, nie ma na niej pobocza, a samochody mkną wprawdzie niezbyt często, ale żwawo. Wracamy więc po swoich śladach do Limenarii, a stamtąd autobusem do hotelu.

Limenas (Thassos)

Skoro w Limenarii nie udało nam się zasięgnąć żadnej informacji o atrakcjach turystycznych, decydujemy się na wyjazd do stolicy. Jak nie tu, to gdzie? (odpowiedź prawidłowa: nigdzie). Ale o poranku jeszcze tego nie wiemy ;) W Limenas nie wysiadamy ze wszystkimi w centrum, ale dojeżdżamy do końcowego przystanku, czyli dworca. To mądry pomysł, bo inaczej chyba byśmy go nie znalazły, tzn. nie wpadłoby nam do głowy, że ta kawiarnia to dworzec ;) A napis „BUS STATION” jest, ale specjalnie się nie narzuca...  Na dworcu dopytujemy o wszystkie interesujące nas połączenia, doprowadzając uprzejmych skądinąd panów do lekkiego rozstroju nerwowego. Okazuje się bowiem, że internetowa wersja rozkładu jest im całkiem obca i że w ogóle nie potrafią się w niej znaleźć. Dają mi odręczną rozpiskę, będę miała co studiować w wolnych chwilach. Ale skoro już wiemy gdzie jest dworzec i o której mamy powrót – można zwiedzać.
W Limenas należy obejrzeć m.in. stary port, agorę, teatr i akropol. Dla chętnych – jeszcze muzeum i parę mniejszych obiektów antycznych. No to start.
Zaczynamy od przerwy ;) Tym razem trafiamy na ławeczkę nie pod kościołem, a pod muzeum. No cóż, zdarza się. Tuż przy naszej ławeczce zaczyna się ogrodzony teren dawnej agory. Pełne entuzjazmu wkraczamy na jej teren. Jest nawet tablica z jakąś mapką, jest jakaś ścieżka. Ale całość jest… zarośnięta. W tylnej części agory jest furtka prowadząca do prywatnych posesji, da się też spokojnie przejść do kilku ocalałych kolumn i zarysów budynków. Samo centrum zajmują potężne drzewa, a trawy zasłaniają nam większość widoków. Dyskutujemy więc długo czy teren powinno się uprzątnąć i zwiększyć szansę dojrzenia tam starożytnych ruin czy też zachować w stanie bardziej naturalnym, skoro i tak zabrano stamtąd wszystko co było cenne…
Po wyjściu z agory kierujemy się wzdłuż brzegu morza w prawo i po chwili trafiamy na strzałkę do teatru i na akropol. I tu popełniany nasz największy błąd, bo nie uzupełniamy zapasu wody. Da się nam to później we znaki, nie naśladujcie nas!
Do teatru prowadzi dobrze opisana strzałkami droga, dość szybko przechodząca w szerokie, wygodne schody. Doprowadzają nas one prosto do… ogrodzenia budowy. Grecja dostała bowiem pieniądze na renowację teatru, ale w momencie kryzysu środki się skończyły, a odbudowa została przerwana. Teren pozostał teoretycznie zamknięty. Teoretycznie, bo w płocie jest sporo dziur, a z bramy – zdjęto już po prostu kłódkę. Można tam więc wejść bez żadnych przeszkód. Widok jest fenomenalny, bo na środku sceny stoi… dźwig. A nieco z boku, przy drugiej bramie – porzucona koparka. Pająki mają tam używanie. Akustyka jest wspaniała, jak w większości podobnych obiektów. Kiedyś dawano radę bez mikrofonów, na powietrzu, szanowni akustycy…
Po obejrzeniu teatru postanawiamy odnaleźć drogę na akropol. Nie jest to całkiem oczywiste – bo schody i wyraźna ścieżka skończyły się przy bramie. Dalej jest już tylko wąziutka ścieżka, mocno zarośnięta, kamienista. Co dziwne – wzdłuż niej stoją latarnie! Uznajemy więc, że musi DOKĄDŚ prowadzić i odważnie ruszamy w górę.
No cóż – ciepło, pod górę, ciężko. Więc gdy widzimy pierwszy wyraźny obiekt – szybciutko decydujemy o chwili przerwy. Tym bardziej, że jest to kościół ;) Co więcej – OTWARTY! w środku widać wyraźnie, że pełni on funkcję łączoną – kościoła i punktu spotkań. Stoliki, krzesełka. I niezliczona liczba świec.
Ścieżka i latarnie prowadzą nas dalej w górę. Mijamy jakieś tajemnicze płoty z otwartymi furtkami i białe, puste tablice, które chyba niegdyś miały pełnić rolę edukacyjną. Docieramy do dawnej twierdzy. I tu większość osób zawraca, sądząc, że dotarli już na szczyt. Błąd – po drugiej stronie twierdzy jest wyjście na dalszą część ścieżki. Ten odcinek drogi jest już zdecydowanie łatwiejszy, mniej stromy, przepiękny widokowo. Docieramy więc dość szybko na szczyt, oznaczony flagą. Towarzyszy nam kilka przepięknych motyli. Zdobyłyśmy górę! Nagrodą są widoki, zarówno na okoliczne tereny górskie, jak i na morze. Jest naprawdę przepięknie!
Schodzimy ostrożnie, wysychając na wiórki. Gdy docieramy wreszcie do cywilizacji jest nam już słabo od upału i z braku wody (tak, wiemy żeśmy kretynki…). W pierwszym sklepie tankujemy po dużej butli wody i padamy odpocząć na zacienionej ławce. Dopiero później dociera do nas, że znów znalazłyśmy jedyną ławkę w okolicy. I że ta ławka jest przy plaży. I że można się jeszcze ochłodzić kąpielą ;) Po ochłonięciu postanawiamy odnaleźć stary port, na skraju zatoki. Zachowała się w nim dawna drewniana konstrukcja do spuszczania łodzi do wody, jest też trochę porzuconych bloków marmuru. I parę budynków, kompletnie zaniedbanych i opuszczonych. Teraz już nieśpiesznie wracamy na dworzec, oglądając po drodze trochę straganów z pamiątkami. Zaglądamy też do muzeum – i już wiemy gdzie podziały się wszystkie wspaniałości zabrane z agory i akropolu…

Theologos

Wiemy już, że to jedyna miejscowość zdecydowanie w głębi lądu, do której da się dojechać autobusem. Wiemy też, że mają tam być stare domy, o dachach krytych szarym łupkiem. I nie wiemy nic więcej…
Po drodze do Theologos okazuje się po co w autobusie jest bileter. Otóż – musi on zdjąć sznurek ogradzający jedyny parking w Theologos, gdzie autobus jest w stanie wykręcić. A potem ten sznurek z powrotem powiesić. Inaczej autobus byłby bez szans – miasteczko w okolicach południa jest dość szczelnie zapchane samochodami turystów.
Architektura Theologos zachwyca. Nie da się ukryć, że wiele starych domów jest w ruinie – ale tym bardziej urzeka nas, że nie są rozbierane. Gdzie się da widać ślady remontu, czasem dobudowania nowszej części. Czasem obok zapadającej się ruiny stoi nowy dom. Całość jest ładnie dopasowana stylistycznie, ogrody toną w kwiatach – pięknie! W centrum miasta wyróżnia się rozmiarami dawny budynek gminy, spalony podczas pożaru. Daje on obraz siły żywiołu…
Postanawiamy dojść do skraju wsi i zobaczyć czy da się jakoś łatwo wejść w góry. Nie bardzo się da, ale trafiamy na stary cmentarz, kościół i… tak, dobrze zgadujecie – drzewo i ławeczkę! Tym razem drzewo jest przepięknym platanem, na który babcia i wnuczka szybko się wdrapują. Na cmentarzu ciekawe groby – spora część z nich przypomina konstrukcją napotykane wszędzie kapliczki, mają niewielką powierzchnię. Inne są wprawdzie standardowych rozmiarów, ale też drewniano-szklane dobudówki do palenia świeczek.
Naszą uwagę zwraca szyld „do źródeł Basyliki”. Napotkane po drodze krasnale i drewniane tabliczki upewniają nas, że idziemy właściwą drogą. Trafiamy w końcu do dużego starego gospodarstwa. Tu mieścił się niegdyś klasztor i młyn. Koło młyńskie dalej się obraca, tawerna zaprasza na lokalne przysmaki, a w okolicy uprawia się drzewa i warzywa i hoduje rozliczne zwierzaki. Latają pszczoły, słychać kozy i gęsi. Widzimy dużą tablicę informacyjną o źródłach Basyliki (czy też Wasyliki), widzimy że w kilku miejscach woda wybija spod ziemi, by po chwili częściowo płynąć swobodnie, a częściowo dać się złapać w rury rozprowadzające ją po okolicy. Zaskakuje nas tylko jedno – POWYŻEJ tego źródła jest szerokie i głębokie koryto rzeki. Kompletnie suche, ale też wyraźnie regularnie zalewane – bez żadnych roślin, ze skałami wydrążonymi przez szybko poruszającą się wodę. Najwyraźniej górna część rzeki jest okresowa, zasilana przez wodę spływającą z pobliskiego wzniesienia. Żadna z nas nie sądziła jednak, że krótka rzeka okresowa może wyżłobić aż tak wielkie koryto.
Po powrocie do Theologos odkrywamy ze zdziwieniem spory tłum turystów. I kilka atrakcji, opisanych na niewielkich tabliczkach informacyjnych. Są jakieś niewielkie (zamknięte) kościoły, jest muzeum folkloru, jest pomnik zasłużonego dla wsi bohatera. Jest też ciekawostka, czyli szlak pieszy prowadzący z tyłu za domami. Wejścia z jednej strony pilnuje pies na długim łańcuchu leżący na środku ścieżki, a z drugiej – silnie emocjonalny osioł ;) Mamy już niewiele czasu do ostatniego autobusu, więc rezygnujemy z tego spaceru. Kupujemy trochę lokalnych produktów (oliwa, likier, miód) i wracamy.

Klasztor Moni Archangelou i Aliki

Thassos jest dumne z klasztoru Michała Archanioła, gdzie przechowywany jest gwóźdź z krzyża Chrystusa. Z tego względu jest to obowiązkowy punkt każdej wycieczki. Wszystkie relacje z tego miejsca opisują przede wszystkim konieczność przebrania się przy bramie w stroje odpowiadające wyśrubowanym normom społecznym – długie spodnie u panów, dłuższe spódnice u pań, oczywiście żadnych krótkich rękawów czy dekoltów. Jak się okazuje – niewiele więcej jest tam do opisania. Klasztor jest bowiem generalnie zamknięty, a turystom udostępnia się tylko niewielki fragment zewnętrznej części ogrodów i jeden stary kościół. Słynnego gwoździa zobaczyć się nie da. Jest ładnie, czysto, porządnie – ale trudno tam spędzić więcej niż kwadrans. No chyba, że ktoś utknie na dłużej w sklepie z dewocjonaliami. Szczerze mówiąc – można sobie to miejsce odpuścić, choć warto przystanąć na drodze od strony Limenarii by zobaczyć piękno zabudowań klasztornych. Z bliska tego po prostu nie widać.
Parking w tym miejscu stanowczo nie odpowiada potrzebom, a obserwacja zachodzących tam scenek może dostarczyć sporo rozrywki. Niewprawnym kierowcom sugerujemy przyjazd autobusem lub stanowczo poza godzinami szczytu!
 
Aliki to kolejny żelazny punkt wszystkich wycieczek. Szczerze mówiąc – początek nie był specjalnie zachwycający. Kierowca autobusu wysadził nas w jakimś miejscu na drodze, tuż przy odejściu bocznej drogi prowadzącej do licznych knajp i na plażę. A gdzie te osławione ruiny i kamieniołomy? Okazuje się jednak, że droga na plażę mija wejście do terenu archeologicznego. Przed wejściem ponownie radzę uzupełnić zapasy wody, w środku nie ma żadnych źródeł ani sklepów! A jest pięknie, więc można utknąć na dłużej!
Na początku ogląda się stary sarkofag (mogli tam od razu konia pochować, jest ogromny!) i ruiny dawnych świątyń. Tu świetne ławeczki. Potem wdrapujemy się na klif i zaczyna się część związana z największym miejscowym bogactwem, czyli marmurem. Białe skały kontrastują przepięknie z turkusową wodą i zielenią pini, ale największe wrażenie robi to, czego nie ma. Ogromna część wybrzeża została bowiem „zeżarta” przez wydobycie marmuru, co widać najlepiej z góry, z wysokiego klifu. Imponujący widok!
Szlak doprowadza nas w końcu na plażę. Tu już stanowczo konieczne są buty, widziałyśmy nieszczęśnika po kontakcie z jeżowcem… I warto choć trochę pobawić się w oglądanie życia podwodnego – na długim odcinku woda jest na tyle płytka i przeźroczysta, że doskonale widać zwierzaki.
 
Na zakończenie dnia postanowiłyśmy jeszcze wpaść do Limenarii na jakiś lokalny obiad. Musaka była smaczna, ale najsympatyczniejszą chwilą okazało się… przyniesienie rachunku. Kelnerki usłyszawszy od nas, że Ewcia właśnie kończy rok, przyniosły nam bowiem tort z jedną świeczką i odśpiewały „Happy birthday”. Przemiły akcent!

Panagia i Potamia

Od samego początku chodziło nam po głowie wdrapanie się na najwyższy szczyt Thassos, czyli Ypsario (Ipsarion). Wiedziałyśmy, że szlak pieszy prowadzi z Potamii. Niestety jednak dość szybko zorientowałyśmy się, że po prostu nie damy rady tym razem. Miałyśmy jednak ochotę choć zbliżyć się do tej góry, więc pojechałyśmy do Panagii i Potamii.
Panagia ma opinię świętej wioski, z największą liczbą kościołów i kapliczek. Owszem, pod największym z nich (otwartym!!!) napotkałyśmy to na co liczyłyśmy (ławeczka, woda, WC). Dodatkowo jeszcze był ciekawy ogród i fontanna ze złotymi rybkami. Samo miasteczko jest bardzo zadbane, ale bardzo mocno rzuca się tu w oczy nastawienie na turystów. Szczególnego wstrząsu artystycznego doznałyśmy widząc produkcję kolorowych gipsowych odlewów niezwykłej piękności… Dość szybko uznałyśmy więc, że uciekamy.
Najfajniejszym obiektem w Panagii okazała się być wytwórnia oliwy, reklamująca się poprzez ekspozycję muzealną. Można więc obejrzeć całość dawnego procesu wytwórczego, od napędzanego wodą koła po liczne prasy. Można też obejrzeć maszynerię współczesną, a tym stosiki filtrów między którymi układa się pulpę oliwkową do tłoczenia. Ładnie zaprezentowana, zaskakująco porządnie opisane. Warto zajrzeć!
Próbowałyśmy skorzystać z reklamowanych na wspaniałej tablicy lokalnych szlaków, które zostały niedawno (wg owej tablicy) wyposażone w nowe wiaty i tablice informacyjne. Niestety jednak – na tych tablicy zabrakło informacji takich jak mapa czy choćby informacja dokąd ów szlak prowadzi i jaką ma długość. W terenie zabrakło też strzałek. No cóż, być może i tu pieniądze unijne skończyły się przed zakończeniem projektu? A może pożary zniszczyły świeżo wyremontowane tablice? Trudno ocenić, ale przy tak słabej informacji trudno nam było docenić uroki i komfort odnowionego szlaku…
Drogę do Potamii przeszłyśmy na piechotę – i gdyby nie samochody to by była naprawdę bardzo fajna. Niestety pobocza tam nie ma, a niektóry kierowcy jeżdżą chyba nieco szybciej niż pozwala rozsądek na tak wąskiej i krętej drodze. Sporą część drogi szłyśmy więc chaszczami, woląc je od rozpędzonych aut i motorów. Ale widokowo jest bardzo ładna, a urozmaiceniem są oczywiście liczne kapliczki. Część z nich jest spalona…
Potamia to piękny (zamknięty) kościół na wzgórzu (bez ławeczki) i drugi nieco niżej (ławeczki, woda, WC). Poza tym bardzo sympatyczny ryneczek, z przemiłą kawiarnią pod platanem. I widoki na góry, niestety tym razem podziwiane przez nas od dołu. Może jeszcze kiedyś?

Maries i Kastro

Został nam ostatni dzień wyprawy, a wszystkie większe omówione w przewodnikach atrakcje do których da się dotrzeć komunikacją miałyśmy obejrzane. Zostały mniejsze i trudniej dostępne. Po długich rozważaniach zdecydowałyśmy się na wycieczkę do Maries – miała to być ładna miejscowość, jezioro, wodospad. Według jednej ze stron o trasach wycieczkowych można stamtąd dojść do morza, idąc około 3 kilometry. Wydawało nam się to nieco podejrzane, ale ponieważ jedyna mapa jaką miałyśmy pokazywała głównie sklepy z biżuterią – trudno nam było to całkiem ocenić…
Zamówiłyśmy taksówkę z hotelu. Kosztowała nas ta przyjemność – bagatela! – 30 euro, więc w nieco minorowych nastrojach rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Trochę pochodziłyśmy po miasteczku, dotarłyśmy do najstarszego kościoła (drzewo, ławeczka, woda). Kościół bardzo ładny, choć oczywiście zamknięty. Atrakcje w samym Maries nam się w tym momencie skończyły, więc poszłyśmy w stronę jeziora. Dość szybko znalazłyśmy pisane kolorową farbą drogowskazy – ewidentnie przygotowane przez miejscowych pszczelarzy, którzy mieli tam straganik z miodem. Droga – bardzo ładna, spokojna, wreszcie przez góry. Kwitnące kwiaty i pszczoły. Pszczoły. I jeszcze trochę pszczół. A dalej znów pszczoły. Ule, stojące wszędzie. Pojedyncze, podwójne, potrójne. Malowane różnymi kolorami, prawdopodobnie dla oznaczenia właściciela. Bzyczenie, upał, droga pod górę.
W końcu doszłyśmy do jeziora, a raczej zalewu – jest to sztuczny zbiornik, spiętrzony za pomocą tamy. Stąd i mikro-wodospad u stóp tamy, do którego dociera większość turystów. Potem wracają na drogę, kupują miód i odjeżdżają autami/quadami/skuterami. Na piechotę nie chodzi tam nikt. Poza nami.
Po drugiej stronie jeziora odkrywamy ścieżkę i tablice „do wodospadu”. Niestety dość szybko stwierdzamy, że nie jest to droga dla nas, bo ścieżka prowadzi po dość eksponowanych, wąskich grzbietach skałek. Jeśli zachwieję się tam niosąc Ewę, to może być problem. Zawracamy, nie wiemy więc jak wygląda właściwy wodospad. Odpoczywamy w wygodnej wiacie dla turystów, próbując odgadnąć co napisano na tablicach informacyjnych (coś o programach w ramach których wyremontowano wiatę, niestety nic o szlakach). Droga jest ładna, mamy czas, więc idziemy jeszcze w górę. Co jakiś czas wyprzedzają nas pojazdy kierujące się na Ypsario – wiemy, że wiedzie tędy droga dojazdowa. No cóż, tam na pewno nie dotrzemy. Zakręt i rozejście drogi, jakaś kapliczka, jakieś niewielkie napisy. Nagle dociera do nas, że ten punkt (Genna) jest oznaczony na naszej mapie (przypomnę – reklamówka jubilerska) i że według mapy dałoby się tą drogą dotrzeć prawie do Limenarii. Toczymy długą dysputę, w której rozsądek (jest upał, mamy ciężko, nie wiadomo dokąd ta droga prowadzi i jak daleko jest do Limenarii, nie mamy porządnej mapy, „nie chcę iść znowu w słońcu pod górę”) walczy z uczuciem (ale tam jest ładnie i tam są góry). Łatwo się chyba domyślić co wygrało ;)
Według mapy mamy dojść do rzeki i kolejnego rozwidlenia dróg. Jest rozwidlenia, brak rzeki. Potem rzeka, brak rozwidlenia. Idziemy na czuja, choć w pewnym miejscu dodaje nam otuchy niewyraźny drewniany drogowskaz „Limenaria”. I dochodzimy prościutko do niesamowitego miejsca, oznaczonego na naszej mapie jako Vatos, które okazuje się być gigantyczną wiatą myśliwską, z rolowanymi ścianami. I drogowskazami we wszystkich kierunkach. I wodą, cieknącą kropelkami. Odpoczywamy, dopełniamy butelki. W międzyczasie pojawia się kilka samochodów terenowych, a potem niemiecka rodzina na rowerach. To u nich widzimy przepiekną mapę topograficzną Thassos, z zaznaczonymi szlakami i wszystkimi ważnymi punktami orientacyjnymi. Mamy już pewność, że jesteśmy na dobrej drodze.
Idziemy dalej w słońcu pod górę, czyli robimy dokładnie to, czego nie chciałyśmy. Ale jest tak pięknie, że aż się wyć chce. Trafiamy na rozległą polanę tajemniczych form krzewiastych, które wyglądają jak zastygłe trolle. Ule, kwiaty, drzewa, rozległe widoki. Już wyraźnie niżej dochodzimy do smutnego spalonego lasu, na szczęście nasza droga odbija w lewo, przez żywe tereny. Mamy w planach dojść do drogi Limenaria-Kastro i wezwać taksówkę.
Ale po dojściu do drogi widzimy zaproszenie do tawerny w Kastro, tylko kilometr od nas. To może wpadniemy na kawę? Ten kilometr to tak jak windows-minuty, ale w końcu docieramy do Kastro. Tu… kończy się droga. Po prostu jest granica asfaltu, a dalej jest tylko bita, nierówna droga między domami. Kastro wyludniło się, kiedy ludność przeniosła się do Limenarii, do pracy w kopalni. Dopiero od kilku lat ponownie odżywa. Klimat tego miejsca, ze starymi ale zadbanymi domami i pięknymi widokami na góry jest wart każdego wysiłku. Mamy dylemat do której pójść tawerny, bo naprzeciwko siebie są dwie. Właściciel tej po prawej wychodzi po nas na drogę, wręcza folder, zaprasza. Ta po lewej stanowczo ładniejsza widokowo. Idziemy dalej, obejrzymy resztę wioski. Widać dawną wieżę i drogowskaz do kościoła. A przy nim – kolejna tawerna. I już nie mamy wątpliwości – to tu, u Kosty chcemy wypić kawę i zjeść lokalny przysmak, jogurt z miodem. Kosta okazuje się być bardzo przyjacielskim człowiekiem, otwartym na świat i ludzi. Ściany tawerny są szczelnie oklejone zdjęciami Kosty z różnych miejsc i pozdrowieniami dla niego.
Nasza przygoda kończy się jeszcze wzywaniem taksówki – kierowca, który zostawił nas w Maries nie do końca wierzy, że ma nas teraz zabrać z Kastro. Na szczęście daje się przekonać i przyjeżdża, choć podróż powrotna kosztuje nas jeszcze parę euro więcej. Ale uwierzcie – ta wycieczka była tego warta!

Rozstanie z nadzieją powrotu

Thassos było dla nas ogromną niespodzianką. Wyspa jest – jak dla nas – na idealnym etapie. Jest już na tyle znana i nastawiona na turystykę by być łatwą w eksploracji, a jednocześnie nie jest jeszcze zawalona milionami turystów ani oszpecona wielkimi hotelami. Pozostaje mieć nadzieję, że jej mieszkańcy rozumieją urok tego miejsca i nie pozwolą na zabudowę niszczącą krajobraz…
Jeśli uda się nam pojechać tam ponownie, to pewnie warto mieć w ekipie kogoś z prawem jazdy, by łatwiej dostawać się do miejscowości w środku wyspy, w górach. Albo w wersji lżejszej, bez 8-kilogramowego obciążnika ;) i wówczas wędrować na piechotę; pewnie też lepiej nie w szczycie upału. Góry miliona uli i przepiękne krajobrazy nadmorskie – mamy tam po co wrócić!
Copyright ©2018 Sqpien, All Rights Reserved.